Krzysztof Dzierżawski o inwestycjach zagranicznych
20 marca 2010
Poziom inwestycji zagranicznych jest ważnym wskaźnikiem stanu gospodarki. Tak się niefortunnie składa, że w ciągu ostatnich lat poziom ten w Polsce spada i dzisiaj jest raczej niewysoki. Nic przeto dziwnego, że władze z wielką troską podchodzą do tego problemu. Przede wszystkim nie szczędzą starań, by inwestorzy zagraniczni, jeśli się już tutaj pojawią, czuli się jak najlepiej, a warunki w jakich przyjdzie im prowadzić interesy, były jak najdoskonalsze.
Zaczyna się od obniżenia podatku dochodowego od zysków firm. Zauważmy, że właśnie CIT stał się polem międzynarodowej rywalizacji o względy inwestorów. Słowacja obniża podatek do 19 procent? Nie będziemy gorsi, niechaj i u nas będzie dziewiętnaście! (Skądinąd trudno pojąć to upodobanie do liczby tak dziwnej i nieporęcznej jak 19.)
Drugim, a czasem nawet pierwszym, sposobem na przywabienie inwestycji jest wysyłanie przez rząd specjalnych deputacji do prezesów jakichś azjatyckich czeboli. Deputacje mają pełne ręce próśb i obietnic. Czasem, ale z rzadka, ten czy tamten spośród tych prezesów - czy to przez litość, czy to skutkiem zapowiedzi hojnej publicznej pomocy - ulega prośbom i lokuje fabrykę w ojczyźnie deputacji.
Powiem od razu: nie tędy droga. W roku 1991 Milton Friedman podczas pobytu w Polsce na pytanie, jakie warunki należałoby stworzyć inwestorom zagranicznym, żeby ich tu przyciągnąć, odparł, że powinny one być tak samo atrakcyjne jak dla inwestorów krajowych. Noblista udzielił nam dobrej rady.
Warunki, jakie u progu lat 90. stworzono w Polsce dla działalności gospodarczej, były w najwyższym stopniu zachęcające, Polacy zaś chcieli i potrafili je wykorzystać. Rozwijała się gospodarka, a jeszcze szybciej - inwestycje. Kiedy polski sukces stał się niepodważalny, wtedy - i dopiero wtedy - zaczęły tu napływać inwestycje z zagranicy.
Inwestorzy zagraniczni nie dbają bowiem wcale o stawki podatku dochodowego, a i na publiczną pomoc nie dadzą się łatwo skusić. Przyjdą za to - bez namawiania - do kraju odznaczającego się gospodarczym wigorem, kwitnącego - takiego, jakim Polska była w pierwszej połowie tamtej dekady i jakim ukazała się opinii światowej około roku 1995.
I odwrotnie, inwestorzy cudzoziemscy w popłochu będą opuszczać kraj, którego gospodarka ma się źle; który nie potrafi wykorzystać własnych zasobów; który przestał być atrakcyjny dla inwestycji wewnętrznych. I Polska jest dzisiaj takim właśnie krajem.
Nawiasem mówiąc, nie trzeba wielkiej przenikliwości, żeby dostrzec tę prawidłowość. Fala inwestycji z zewnątrz rozpoczęła się - i trwała - w czasie, gdy podatek CIT wynosił 40 procent. Ich spadek złączył się (co za paradoks!) z obniżaniem stawki. Można by się obawiać, że zmniejszenie stawki do 19 procent przyniesie spadek jeszcze większy. Można by - gdyby istniał jakikolwiek związek między wysokością stawki CIT a poziomem inwestycji. Ale takiego związku nie ma wcale.
Jeśli się chce sprowadzić do Polski inwestorów spoza kraju, trzeba wpierw zadbać o inwestorów miejscowych. Trzeba stworzyć (odtworzyć) warunki sprzyjające ich przedsiębiorczości. Od tego trzeba zacząć. Trzeba zmienić optykę i na gospodarkę patrzeć nie oczyma cudzoziemca, ale tego, kto na działalność w Polsce jest skazany, kto będzie działać tutaj - albo nie będzie działać wcale. A jeśli się to uda, gospodarka zacznie kwitnąć i sama przez się ściągnie inwestycje z zagranicy.
Ta zmiana optyki byłaby trudna dla wszystkich. Wszak inwestycje zagraniczne są takie spektakularne, a ich pozyskanie przydaje tyle splendoru. Zatem politycy nie ustają w wysiłkach, żeby nakłonić jakąś cudzoziemską firmę do wybrania Polski, a nie Czech czy Węgier.
Media będą te wysiłki z wielkim entuzjazmem opisywać, a jeśli zakończą się sukcesem - radości nie będzie końca. Ale nie zauważą, że to sukces pozorny; że jedna jaskółka wiosny nie uczyni. Ważna jest suma zainwestowanych środków z zagranicy. Ta jest zawsze echem zdolności gospodarki do wykorzystywania wewnętrznego potencjału.
Więc namawiam, żeby przyjąć do wiadomości tę pośrednią zależność i skupić uwagę na warunkach, w jakich przychodzi działać przedsiębiorcom w kraju - na przykład taksówkarzom.